Dojeżdża do przejazdu kolejowego i zatrzymuje się. Obok niego turkocze stary motorower, na nim chłopina w słomkowym kapeluszu, dziurawych gaciach i zawiązanym sznurkiem pasku. Zatrzymuje się obok i patrzy na Ferrari z błyskiem w oku: – Łooo panie! Co za maszyna! Pewnie lata jak błyskawica, co? – Heh – mówi z dumą kierowca – 380 na godzinę poleci bez problemu. Chłop się nachyla, zagląda do środka: – O rety, ile tu tych wskaźników! Jak w elektrowni! – To nic. Zobacz pan dopiero, jak to idzie! – mówi kierowca, po czym z piskiem opon wystrzela do przodu. Cyfry na liczniku przeskakują – 100… 180… 250… 300… Zwalnia lekko do 200, zerka w lusterko… coś się zbliża. Mały punkcik. Chwilę później – świst, cień, i coś go mija jak rakieta. Kierowca zbaraniał. Dokręca gaz – 280… 320… 340… wyprzedza ten obiekt. Hamuje, patrzy w lusterko – znów ten sam punkcik. Zbliża się w szalonym tempie. Zaciekawiony zjeżdża na pobocze, wychodzi z auta… I nagle: BUM! Coś z hukiem uderza w tył Ferrari. Zza auta wytacza się zakurzony, obity chłop z motoroweru. Włosy w każdą stronę, oczy jak spodki, zadowolony jak dziecko w sklepie z cukierkami. Kierowca biegnie do niego, spanikowany: – Boże, nic panu nie jest?! Wzywać pogotowie? Pomóc jakoś? Chłop z trudem podnosi głowę i mówi: – Eee, nie trzeba… tylko byś mi pan te szelki z lusterka odczepił…